Cyfrowy klucz do świata telefonii
– Tworzymy historię – powiedział w 1991 r. ówczesny premier Finlandii Harri Holkeri do zastępczyni burmistrza miasta Tampere. – Słyszę Cię bardzo dobrze – odpowiedziała Kaarina Suonio. Telefon w niczym nie przypominał smartfona – miał słuchawkę na skręcanym kablu i był zainstalowany w samochodzie. Rozmowie mogli przysłuchiwać się dziennikarze dzięki głośnikowi. To było pierwsze połączenie na świecie w technologii GSM. – To wspaniałe, że potrzebujesz tylko karty SIM i każdy podłączony do sieci telefon będzie mieć twój numer – zachwalała Suonio. Karta SIM w telefonie Holkeriego była wielkości karty kredytowej i pochodziła z partii pierwszych 300 sztuk wyprodukowanych dla operatora Radiolinja, który razem z Telenokią (późniejszą Nokią) i niemieckim Siemensem umożliwiły premierowi tę historyczną rozmowę.
To był prawdziwy przełom – te niewielkie jak na owe czasy przedmioty pozwalały zalogować się do sieci z własnym numerem z każdego urządzenia (których wtedy praktycznie nie było, ale Finowie patrzyli w przyszłość), a pojemność 32 KB pozwalała zapisać na niej nawet kilka wiadomości tekstowych i kontaktów.
Funkcja karty SIM do dziś się nie zmieniła – zmieniała się jedynie wielkość. Pięć lat po rozmowie dwojga polityków na rynek wprowadzono kilkukrotnie mniejsze karty mini, a dzisiaj najpopularniejsze są karty nano – wielkości połowy paznokcia małego palca.
Dziś plastikowe karty właściwie nie są potrzebne i powinny odejść do lamusa. Argument pani burmistrz Suonio się zdezaktualizował, bo smartfon to jedna z najbardziej osobistych rzeczy, jakie posiadamy – zaś włożona do niego karta SIM będzie tam tkwić przez lata. Dlatego zamiast marnować cenne milimetry na umieszczanie w aparacie szufladki – producenci mogliby przeskoczyć do nowego standardu, czyli eSIM. W telefonie wpisuje się specjalny ciąg znaków, a cała reszta dzieje się już „online”.
Ten standard wspiera coraz więcej telefonów (na razie głównie tych z górnej półki: np. iPhone 11, Samsung S20 czy Huawei P40). To się jednak wkrótce zmieni. – Slot na kartę SIM potrzebuje dużo więcej miejsca niż niewielki moduł eSIM-owy co skutkuje posiadaniem mniejszej ilości miejsca na akumulator, procesor czy inne podzespoły. Dzięki zmianie na nowy standard producenci będą mogli wykorzystać oszczędzone miejsce na przygotowanie dużo bardziej wydajnego sprzętu dla użytkownika końcowego oraz poszerzyć swoje portfolio dostępnych urządzeń – tłumaczy Maciej Żulewski, Senior Brand Manager w Orange Flex. – Obecnie obserwujemy etap przejściowy i producenci telefonów oprócz modułu eSIM wciąż zostawiają slot na kartę SIM - dzięki temu użytkownik ma możliwość posiadania dwóch numerów telefonów na jednym urządzeniu, tzw. dual SIM.
Rozwój technologii 5G oraz Internetu Rzeczy (IoT) w końcu wymusi na operatorach upowszechnienie tej technologii. Jeśli chcemy mieć podłączone do sieci wszystkie smart-urządzenia (od hulajnóg, poprzez zegarki aż po kubki na kawę czy żarówki) – nie możemy do wszystkich wtykać kart SIM. Jeśli chcemy więc korzystać np. z zegarka Apple Watch – potrzebujemy takiej wirtualnej karty.
No dobrze, ale po co Kowalskiemu eSIM? – Dla użytkownika, eSIM otwiera zupełnie nowe możliwości: niezależnego korzystania z urządzeń takich jak smartwatche i pozostawania w kontakcie bez konieczności posiadania przy sobie telefonu. Doskonale sprawdza się to podczas wszelkiego rodzaju aktywności fizycznych – biegania, jazdy na rowerze, czy jako alternatywa dla rozładowanego telefonu – wymienia Maciej Żulewski.
Sprawdziłem to na sobie. Posiadanie na nadgarstku zegarka, z którego można odbyć szybką rozmowę telefoniczną, odpisać krótko na SMS czy zapłacić za zakupy za pomocą Apple Pay – a to wszystko bez konieczności noszenia przy sobie telefonu – okazało się świetnym pomysłem. Przyznaję: wcześniej nie byłem do tego przekonany, bo „przecież i tak zawsze noszę ze sobą telefon”. Ale brak konieczności targania smartfona na jogging czy martwienia się, żeby się nie zgubił podczas przejażdżki rowerowej – to duża wygoda.
Skąd więc wziąć eSIM? W Polsce indywidualnemu użytkownikowi oferuje ją tylko jeden operator: Orange. A najłatwiej pozyskać ją w ofercie Orange Flex, która niewiele ma wspólnego z tradycyjnym abonamentem telefonicznym – nie podpisujemy bowiem długoterminowej umowy, wybieramy jeden z czterech planów komórkowych (różnią się tylko ilością dostępnych danych), który możemy zwiększyć lub zmniejszyć raz w miesiącu. No i wszystko odbywa się na smartfonie – pobieramy aplikację, rejestrujemy konto indywidualne lub firmowe, potwierdzamy tożsamość zdjęciem dowodu osobistego oraz swoim „selfie”, wybieramy numer (lub zlecamy przeniesienie od innego operatora) i podpinamy kartę płatniczą lub płacimy BLIKIEM. Bez ruszania się z kanapy.
Sprawdziłem to na sobie. Od momentu instalacji aplikacji Orange Flex do pierwszego połączenia z nowego numeru minęło jakieś 8 minut. Kolejne 2 minuty zajęło mi wygenerowanie dodatkowej bezpłatnej karty eSIM dla zegarka Apple Watch.
Orange pochwalił się niedawno, że ma ponad 50 tys. aktywnych eSIMów. Niby niewiele, ale usługa jest dostępna dopiero od nieco ponad roku, a urządzenia obsługujące ten standard też dopiero zaczynają się upowszechniać. – Od strony operatora korzyści które płyną z przechodzenia na standard eSIM, to znaczne ograniczenie kosztów po stronie logistyki – odpadną wydatki związane z wyprodukowaniem kart SIM, magazynowaniem ich oraz dostarczeniem ich do klienta. A to że klient nie czeka i ma możliwość szybkiej aktywacji swoich usług przekłada się na jego pozytywne doświadczenie, a dla firmy na przychody – mówi otwarcie Żulewski z Orange Flex.
Milion podłączonych ludzi
Pojazdy autonomiczne, smart-urządzenia, nowe systemy miejskie – wkrótce zagoszczą na naszych ulicach. Wszystkie będą potrzebować stałego, szybkiego dostępu do sieci.
Autonomiczny samochód sunący miejskimi ulicami wybiera taką trasę, która nie powoduje zakorkowania miasta. Jadący nim pasażer-kierowca ma czas, by przygotować się do spotkania w pracy. To na razie fantazja: samochody nie są w pełni autonomiczne, a w żadnym mieście nie świecie nie istnieje system, który zarządzałby ich ruchem. Autonomiczne pojazdy – jeśli rzeczywiście mają się upowszechnić – nie mogą bowiem bazować wyłącznie na systemie kamer i czujników zamontowanych na pojeździe – jak w przypadku Tesli. Muszą być podłączone do systemu, który pozwoli sterować pojazdami zdalnie.
Lekarz znajdujący się w Gdańsku wykonujący zabieg u pacjenta na stole operacyjnym w Katowicach to w polskich warunkach wciąż śpiew przyszłości – ale technologia pozwalająca na takie działanie już istnieje i szybko się rozwija.
Obydwa te obrazki mają ze sobą coś wspólnego: łączność. Zarówno autonomiczny samochód, jak i robot operacyjny muszą być podłączone do sieci, która się nie „zatka” i w której dane będą przesyłane w czasie rzeczywistym – bez żadnych opóźnień. Tak, by operujący zdalnie lekarz mógł zareagować np. na ruch serca pacjenta, a robot „powtórzył” jego ruchu po ułamku sekundy. Podobnie w zarządzaniu ruchem – system musi reagować na niebezpieczne sytuacje na drodze szybciej, niż zareagowałby człowiek.
No i przepustowość. Możliwości dotychczasowych technologii bezprzewodowego przesyłu danych – jak LTE – powoli się wyczerpują. Stacje bazowe (BTS) już mają niekiedy kłopot, by obsłużyć wszystkich oglądających Netflixa na swoich smartfonach. A wkrótce tych urządzeń będzie jeszcze więcej: smartwatche robią się coraz tańsze i coraz powszechniejsze, a do sieci zechcą się podłączać hulajnogi, butelki, a nawet ubrania.
Dziś polski internet mobilny jest obsługiwany przez niecałe 30 tys. stacji bazowych – a każda z nich może obsłużyć około tysiąca urządzeń jednocześnie. To oznacza, że jeśli każdy człowiek będzie mieć smartfona i smartwatcha z dostępem do sieci – stacja obsłuży jedynie 500 mieszkańców. A i tak każdy z nich będzie narzekał, że serial ładuje się wieki – choć przy średnim obłożeniu sieci powinien dać się ściągnąć w ok. 6 min. Nadajnik 5G ma co prawda mniejszy zasięg (ok. 500 m.), za to obsłuży nawet milion urządzeń i to bez zauważalnego obniżenia prędkości – odcinek serialu ściągniemy więc w 10 sek. A takich nadajników w całej Polsce powinno powstać ponad 100 tys.
Na razie trwa budowa infrastruktury, więc ze wszystkich dobrodziejstw będziemy mogli cieszyć się dopiero za kilka lat. Ale już dziś możemy przekonać się, o ile szybciej działa mobilny internet 5G. Potrzebujemy jednego z wprowadzonych w tym roku na rynek telefonów (zarówno tych „z górnej półki”, jak Samsung S20, Huawei P40, Xiaomi Mi10 – jak i tańszych, jak Oppo Reno 3) oraz odpowiedniego abonamentu. Tu znowu może pomóc Orange Flex, który w opcji za 80 zł pozwoli podłączyć się do nowej sieci.
Sztuczna inteligencja łapie mordercę
Ulice chińskich miast zazwyczaj są zatłoczone do granic możliwości. W takim tłumie łatwo „zniknąć” i przemknąć niezauważonym. Tak może myśleć tylko ktoś, kto nigdy nie widział chińskich systemów rozpoznawania twarzy. Obraz z kamer jest analizowany na bieżąco, a każda przechodząca osoba – identyfikowana z imienia i nazwiska.
Funkcjonariuszom białoruskiej służby bezpieczeństwa wydawało się, że są anonimowi, bo wychodzą na ulice w maskach. Pochodzący z Białorusi jeden z najlepszych programistów świata Andrew Maximow wyprowadził ich z błędu. Pokazał, jak algorytm „zdejmuje” z ich twarzy maski, porównując zdjęcia z demonstracji z tymi zamieszczanymi na ich profilach społecznościowych. Zamaskowani żołnierze reżimu zyskali tożsamość.
To wszystko dzięki technologii uczenia głębokiego – czyli sztucznej inteligencji. Algorytm można „nauczyć” rozpoznawania twarzy, a potem przeszukiwania bazy danych (np. portalu społecznościowego albo odpowiednika bazy PESEL) w poszukiwaniu najbardziej podobnego zestawu pikseli. A wszystko kilka sekund.
Ciekawa jest także historia powstania tej technologii – wszystko bowiem zaczęło się od morderstwa. Pewnego dnia do prof. Hany’ego Farida, znanego z naukowej analizy obrazu, zgłosił się zrozpaczony ojciec. Od lat próbował znaleźć morderców jego syna – ale wszystko, co miał to rozmazane zdjęcia samochodu, w którym chłopak został zastrzelony. Zdjęcia były na tyle niewyraźne, że nie dało się odczytać tablic rejestracyjnych.
Prof. Farid wpadł na szalony pomysł – skoro sieci neuronowe, którymi się zajmował – uczą się, to niech się nauczą rozróżniania pojedynczych pikseli. Wysłał swoich studentów na miasto i kazał im zrobić setki zdjęć tablic rejestracyjnych. Potem jakość fotek pogorszył starym aparatem (by upodobnić do tego przyniesionego przez zrozpaczonego ojca), a następnie – wszystkie je wrzucił do komputera i zaprzągł do roboty sieć neuronową. Algorytm zaczął się uczyć – analizował każde ze zdjęć piksel po pikselu, szukając zależności, których ludzkie oko nie jest w stanie dostrzec, a mózg przetworzyć. Po kilku tygodniach algorytm „wypluł” z siebie wynik: trzy ostatnie cyfry numerów rejestracyjnych feralnego samochodu. To był ogromny sukces – śledztwo ruszyło na nowo.
Tak powstały podwaliny technologii, które dzisiaj pozwalają rozpoznawać obywateli na ulicy.
Do „odkrycia” twarzy zamaskowanego funkcjonariusza potrzebne jest specjalistyczne oprogramowanie i mocny komputer. Ale ta sama technologia w wersji „lajt” jest dostępna w naszych smartfonach. Gdy wrzucamy na Facebooka grupowe zdjęcie ze znajomymi, którzy także mają w serwisie konta i trochę zdjęć – system podpowie, kto jest kim i zasugeruje „postawienie znacznika”.
Podobnie działa coraz popularniejsza aplikacja FaceApp. Gdy zrobimy sobie „selfie” – program może nas „postarzyć”, odmłodzić albo przerobić na przeciwną płeć. Może również wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało dziecko dwóch osób albo nałożyć nasz wizerunek na podobiznę polityka. Wszystko dlatego, że algorytmy „nauczyły się” szczegółowo rozpoznawać, z czego składa się ludzka twarz.
Z podobnej techniki korzystają także niektóre banki czy telekomy (taki sposób napotkałem podczas zakładania konta we Flex), weryfikując, czy jesteśmy podobni do zdjęcia z dowodu. Na zdjęcia nie patrzy żaden człowiek – wszystko analizuje algorytm.